wtorek, 2 lipca 2013

Rozdział drugi.

Niewypał, porażka. Niedobrze mi na samo wspomnienie. Na przemian dostaję torsji i wybucham śmiechem wtulając twarz w poduszkę. Wieczór dłużył się niemiłosiernie. Atmosfera przy kolacji była nawet gorsza niż zwykle przy tego typu przypadkach. Nadąsana Petunia, zaniepokojona mama, tata, któremu również udzielił się nastrój żony,spocony, wyperfumowany chłopak Petunii, którego imienia nigdy nie jestem w stanie zapamiętać, oraz ja, udająca, ze mnie nie ma. Na domiar złego jeszcze skończyły się standardowe pytania jakie zwykle porusza się przy rozmowie. Tylko chłopak Petunii nie zauważył niczego dziwnego w tej atmosferze. Z lubością popatrywał na zastawiony smakołykami stół i przebierał po stole chudymi palcami. Najgorsze nastąpiło jednak później. Otóż zupełnie zapomniałam, o nierozgarniętej sowie Ann. Biedaczka dostała ją w prezencie na swoje ostanie urodziny od jednej ze swoich ciotecznych ciotek. Page (sowa Ann) jest właściwie małą włochatką o nieproporcjonalnej do reszty tułowia głowie i szarym upierzeniu. I właśnie z tą głową ma nielada problemy. Zupełnie zapomniałam, by na wieczór otworzyć okno do swojego pokoju - zwykle robię to po kolacji dziś jednak trwała ona zdecydowanie dłużej niż powinna. Tak więc w środku deseru, w momencie gdy atmosfera w pokoju była cięższa od wypełniającego je parnego powietrza, rozległ się donośny huk i odgłos uderzającego o podłogę szkła (jedna z szyb w moim oknie była pęknięta ) a następnie do środka pokoju wleciała, drąc się niemiłosiernie Page. Cóż, ten wieczór jeszcze długo będzie tkwić w mojej pamięci. W szczególności zaś obraz amanta mojej siostry, który w chwili gdy nadleciała Page akurat nabierał sobie na talerz (trzecią już tego wieczora) dokładkę ciasta brzoskwiniowego. Chłopak wrzasnął przeraźliwie na widok nadlatującego stworzenia i ... ku zdumieniu wszystkich zebranych, wziął swoją szklankę z lemoniadą i oblał biedne stworzenie. A no tak, zapomniałam jeszcze o jednej osobie. Petunia oczywiście dostała histerii i zaniemogła we wdzięcznej pozie na środku podłogi. W sumie może to i lepiej dla mnie i Page (jeszcze żyjemy). Tak więc siedzę znowu na łóżku,parę godzin przed swoimi szesnastymi urodzinami ( chociaż urodziłam się 30 stycznia, to datę otrzymania listu ze szkoły uważam za swoje nowe narodziny)  z mokrym, lepkim pierzastym stworzeniem na kolanach i staram się jakoś uspokoić znerwicowane stworzenie, które niemiłosiernie wbija się pazurami w moje uda. Page nie chce dać sobie pomóc. Od dawna mogłaby już cieszyć się wolnością i czystymi piórami, ale nie. Gdy w końcu przestaje się na chwile miotać udaje mi się ściągnąć z jej nogi przyczepioną wiadomość.
Liluś, Wszystkiego Najlepszego! 
Mnóstwo spraw do obgadania.
Wakacje super.
Cieszę się, że wkrótce Cię zobaczę.
Ann.
Koniec lipca a my za niedługo się spotkamy? Ciężko powiedzieć czy cokolwiek z tego rozumiem, ale taka już jest Ann. Pozornie skromna, skryta, niepozorna dziewczyna, prawie dziecko, a właściwie może aniołek ze jej długimi blond włosami, dużymi niebieskimi oczami i sarnim wzrokiem  może robić furorę wśród męskiej części społeczności. Jednak tak naprawdę jest jak huragan. Szybka, gwałtowna, czasem uciążliwa, ale mimo wszystko bardzo kochana i słodka. Nie wnikam w treść jej listu. Przywykłam do dziwnych wiadomości od niej. Poczekam aż zjawi się Dot - moja brązowa płomykówka , która ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu musi w tym roku mieszkać u Dorcas, gdyż Petunia odkryła, że jest silnie uczulona na sowy i wprost dusi się na sam ich widok. Może będzie przy okazji miała ze sobą jakieś wyjaśnienie od Jane lub Dorcas. Na co dzień,kiedy jestem tutaj nie martwię się zbytnio o właściwą opiekę Dorcas dla mojej sowy. Dot często mnie odwiedza wieczorami, zwykle by pochwalić się jakąś swoją zdobyczą. Jak przypuszczałam, wkrótce w moim pokoju zjawiła się mała, brązowa płomykówka, o dziwo jednak przyleciała w towarzystwie dwóch innych sów, małej ,ciemnobrązowej płomykówki, którą widziałam po raz pierwszy oraz dużego szarego puchacza, który jest ulubieńcem Jane.  Wszystkie trzy sowy miały przywiązane małe pudełeczka. Podeszłam do parapetu i z zza łóżka wyciągnęłam opakowanie sowiej paszy, które trzymam zawsze na wypadek pojawienia się głodnej Dot. Odwiązałam im pudełeczka i nasypałam trochę paszy na gazetę. Głodne sowy ochoczo z cichym pohukiwaniem przystąpiły do kolacji. Spojrzałam na ścianę naprzeciwko. Jeszcze tylko dziesięć minut. Dziewięć..pięć...trzy...dwie... Gdy rozległo się pierwsze uderzenie zegara pudełeczka na moich kolanach zaczęły drżeć jak małe zziębnięte zwierzątka. Wkrótce też zaczęły rosnąć aż zrobiły się tak duże, że ledwo mogłam je zmieścić na kolanach. Roześmiałam się cicho i zaczęłam powoli rozpakowywać prezenty.Pierwszy był od Jane. Długie, stylowe pióro, z zewnątrz wyglądało na całkiem zwyczajne, ale wiem, że jest to jedna ze sztuczek mojej przyjaciółki, która ma fioła na punkcie umagiczniania przedmiotów niemagicznych. Prócz pióra w pudełku znalazłam jeszcze trochę słodyczy z Miodowego Królestwa no i oczywiście kartkę urodzinową, prócz standardowego "Wszystkiego Najlepszego" znalazłam dopisek. " Nic co zwyczajne nie musi takim być . Funkcje pióra odkryj sama" Ok. na pewno się tym pobawię. Do rozpakowania zostały mi jeszcze dwie inne paczki. Następna, przyniesiona przez Dot wraz z paczką od Jane była od Dorcas. W środku pudełka znalazłam kartkę urodzinową oraz oprawiony w delikatną smoczą skórę z drobnymi łuskami , szkarłatno-zielony pamiętnik. a do tego książkę z zaklęciami '1000 i 1 przydatna magiczna sztuczka na każdy dzień". Na kolanach został mi już tylko jeden prezent. Było to małe, owinięte w buro szary papier pudełko, przewiązane sznurkiem. Zmarszczyłam brwi niepewna i zamyśliłam się. Zgodnie z coroczną tradycją, na swoje lipcowe urodziny dostawałam zawsze 4 prezenty. Od Ann, Dorcas i Jane a także od osoby, której jeszcze nie wspomniałam, a która w sumie jest stałym obiektem w moim życiu. Niechcianym obiektem. Otóż nie tylko Petunia ma amanta. Ja również mogę 'poszczycić się" , że wpadłam komuś w oko, i to na dodatek jednemu z najbardziej rozchwytywanych chłopaków w szkole. Generalnie nie byłoby tak źle. James Julius Potter według ogólnie przyjętych standardów jest całkiem przystojny, szczupły, z ciemnymi, wiecznie rozwichrzonymi włosami i szerokim uśmiechem potrafi podbić nie jedno damskie serce. Jednak za obiekt swych miłosnych podbojów wybrał mnie. Ok. Porównując Jamesa do chłopaka Petunii trafiłam zdecydowanie znacznie lepiej ale... to nie jest chłopak dla mnie. Nie odwzajemniam tej jego szczytnej, głębokiej miłości. Nie i już. Tak więc co roku dostaję potężne pudło z jakimś ekstrawaganckim prezentem i kartką urodzinową pełną buziaków i wyznań miłości. Gdzieś chyba nawet mam jego zdjęcie w ramce, które dołączył do kartki urodzinowej. Dziwne, ale jakoś nie wiem jak mógł wpaść na pomysł, że własne zdjęcie, jeszcze w takiej pełnej zadufania i samouwielbienia w sobie pozie, spodoba się 13 latce. Cóż, kto zrozumie facetów? Ponownie przyglądam się pudełeczku i potrząsam nim lekko. Coś obija się głucho o ścianki. Hmm.. miejmy nadzieję, że nie ma tam w środku woreczka z gazem miłosnym - najnowszego wynalazku jednego z wielu sklepów z miłosnymi akcesoriami. W sumie to trochę niepodobne do Pottera. Zwykle stara się by jego prezent wyróżniał się z tłumu innych ogromnym rozmiarem i wymyślnym opakowaniem. Ta paczka zaś jest mała i niezbyt zachęcająca. Pociągam powoli za sznurek i odwijam szary papier. W środku znajduję, owinięty w szmatę mniejszy pakunek i kawałek nadpalonego, splamionego pergaminu, który pokryty jest krzywym, chwiejnym pismem. Odkładam pergamin na łóżko i rozchylam szmatę. W środku znajduje się... broszka? Jest mała, wykonana z jakiegoś ciężkiego srebrnego metalu. Widać, że jest stara. Podnoszę broszkę w palcach. Metal jest to zimny to ciepły. Mrużę oczy i podnoszę przed nie przedmiot by się mu bliżej przyjrzeć. Nagle przedmiot ożywa. Przestraszona łapię gwałtownie powietrze i otwieram usta do krzyku. Nim jednak zdołam to zrobić broszka , a raczej to co przed chwilą nią było, ląduje na moim palcu i zmienia się w pierścionek, ciekną, drobną obrączkę na serdecznym palcu lewej ręki, z dwoma, małymi. połyskującymi zielonymi kamyczkami pośrodku. Gdy przyglądam się im bliżej mam dziwne wrażenie, że to co widzę nie jest prawdą, czuję, a właściwie podświadomie wiem, że nie powinnam się bać mojego węża. Zaraz.. węża? Nie wiem czemu ale nagle wydaje mi się, że to właściwe określenie. Że pierścionek, a wcześniej broszka przedstawia węża mimo iż z wyglądu wcale go nie przypomina. Nagle przypominam sobie o pergaminie, który wcześniej odłożyłam na bok. Nerwowo przebiegam wzrokiem krzywe, koślawe litery.

Dwa domy. Trzech dziedziców. Historia zapisana we krwi.
Przepowiednia mówi prawdę.
Strzeżcie się wrogowie dziedziców.
Nadchodzą ciężkie czasy.
Klęski.
Oczyszczenia .
Łaski.
Mam szczerą nadzieję, że to jakiś kawał. Może dziewczynom się nudziło? Może to kolejny super dobry, nowoczesny pomysł na niezawodny podryw?
A może jednak powinnam się bać?

2 komentarze:

  1. Łohoho... powiało grozą...
    Jedno, dręczące (jestem drobiazgowa, upironie czepliwa i... wiem): czas treźniejszy wkrada Ci się do narracji w czasie przeszłym. Czasami. Czaseczkami.
    Czytam dalej, bo robi się coraz ciekawiej.
    Biedna Page :(
    Szal, S&S

    OdpowiedzUsuń